Wiosna już zaglądała nam do okien, a tu znowu zasypało nas śniegiem. Już cieszyłam się sezonem rowerowym, kijkowym, bezchorobowym. A tu sanki poszły w ruch, przeprosiliśmy się ze śniegowcami i daliśmy się małym zarazom rozłożyć na łopatki. Postanowiłam zadbać o siebie, bo przecież dopiero kiedy mama zachoruje to cały domowy świat się wali. Nie poszłam do pracy, pozbyłam się dziatwy, dałam się zawieść do znachora, zażyłam medykamenty i zakopałam się pod pierzyną ignorujac panujący wokoło nieład.
Całą godzinę miałam dla siebie.
Ale rzeczywistość dostrzegła moją bezczynność i od razu zasypała mnie pitami, wnioskami do szkoły, wnioskami do przedszkola, wnioskami do żłobka, koniecznością uregulowania spraw w bibliotece, niezrealizowaną reklamacją, potrzebą zakupienia prezentów urodzinowych, oberwanymi guzikami i całą listą drobnostek, które mogę wykonać nie wychodząc z łóżka. Łaskawcy. Oprócz przyjaciela komputera mam też telefon. Propozycja spotkania przy prezentacji kocy z owczej wełny, pytanie z księgowości, merytoryczny problem wagi regionalnej i telefon z przedszkola o chorowitku do odebrania. Jednym słowem całe szczęście, że nie wzięłam zwolnienia na cały okres antybiotykowania...