W ogóle to nic takiego.
Dziecko wybyło na podtuczanie, zabrane z okrzykami, jakie chude, blade, sińce pod oczami. Matka wariatka kiełbaski nie daje tylko kaszę z trawą. Tylko od czego sama tak dobrze wygląda? chyba od tego winka sączonego na balkonie z sąsiadką.
A skoro Dziecko wybyte, to ja smakuję nową jakość życia i spędzam niedzielę w łóżku, słuchając Zakopower (no co), guglując za książkami na kindla, jedząc czipsy (a no właśnie, to od tego te wałeczki), słuchając deszczu, czytając blogi. Trochę pisząc. Trochę drzemiąc. Starając się nie martwić.
Bo ja się ostatnio dużo martwię. W końcu przeżywam trzy kryzysy na raz. A może i cztery biorąc pod uwagę drugą falę.
Tak sobie myślę, że lepiej że to Dziecko wyjechane to może nie zgorzknieje ode mnie. Może się uchroni od robienia za dużych planów, spodziewania się nie-wiadomo-czego od życia, przeświadczenia że szczęście się należy. A potem duuuuups. Nie należy się.
Tak to ostatnio widzę. Że sobie naobiecywałam. Książek się naczytałam, czerwony pasek mi dali w ósmej klasie i mi się uroiło, że mnie czeka życie jak w Madrycie. Czego dotknę, to złoto. Co wymyślę, to się ziści. Tak sobie do łba nawbijałam, że mi się aż w tym łbie zakręciło i nagle w pełnym spinie wpadłam do wiaderka ze śmierdzącą wodą. Taką co w niej ściery płukali i skrobali ryby.
Bo w końcu jak na to spojrzeć z boku, to ja odtwarzam scenariusz podstawowy.
Studia-praca-ślub-kredyt-dziecko-remont-autoanaliza-samozadowolenie-zmarszczki-raty-remont-święta-dobrobyt-depresja-siwe włosy-itd. I ta gorzka gula w gardle, co się pojawia gdzieś w pomiędzy zmarszczki a raty.
Zapraszam