Niedawno nauczyłam się odpuszczać. Nie mylić z popuszczać. Nie mylić z wybaczać. To jeszcze przede mną. Nauczyłam się odpuszczać sobie. Muszę wyjść do pracy. Muszę się spakować. Muszę zabrać mleczko sojowe. Muszę ubrać Dziecko i odstawić do przedszkola. Muszę przebrać Dziecko, bo znów ma mokre majty. Muszę zabrać dla Dziecka 17 zestawów ubrań na zmianę. Muszę zanieść mocz do analizy. Muszę zabrać Dziecko do lekarza. Muszę zrobić pranie. Muszę coś zrobić ze skiśniętym praniem z wczoraj. Muszę wezwać kogoś do pralki. Muszę wyczyścić filtr w pralce. Muszę uprać 3 zestawy pościeli. Muszę iść, muszę zrobić, muszę pamiętać, muszę wziąć, muszę, muszę, muszę i już się duszę. A muszę przecież zaraz wyjść do pracy bo się spóźnię. I wtedy pojawia się ... jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Hola, hola! Winowajcom mam odpuszczać, a sobie nie mogę? Telefon do pracy to odpuszczenie wychodzenia, pakowania, poganiania. To odpuszczenie przedszkola, a więc mleczka, 17 zestawów, dalszego pakowania. Telefon do pracy to dzień na analizę moczu i lekarza, bo first things first. Telefon do pracy to spokój w głowie, spokój na powierzchni którego pojawia się kolejna myśl. Telefon do serwisu pralek. Zrobione, odhaczone. Przyjadą. Oraz kolejna myśli... telefon do sąsiadki, czy mogę u niej zrobić pranie. Albo 7 prań? I już pół godziny po "muszę, muszę, muszę" siedzę u Sąsiadki w kuchni, piję kawę, Dziecko w majtkach samych bawi się zabawkami jej dziecka, za oknem piękny dzień, który po wizycie u lekarza mam do mojej i Dziecka dyspozycji.... Uff.