Wściekłam się. Naprawdę się wściekłam. A jak ktoś jest naprawdę wściekły to wybucha. Podobno to zdrowo. Lepiej wybuchnąć niż stłumić. Jak z kichnięciem. No i wybuchłam. Bo Dziecko nie chciało wyjść z wanny. Potem nie chciało myć zębów. Potem nie chciało myć uszu. Potem nie chciało nałożyć majtek. Potem spodni. Potem zjeść śniadania. Chciało grać w MarioKart. Tylko to chciało. A dodam, że był ranek, a rano się robi co trzeba i wychodzi. Tymczasem Dziecko niedomyte i nieubrane zakradło się do kuchni i wyjadało cukier z cukiernicy. No i się wściekłam i wybuchłam. Nakrzyczałam na Dziecko. Zagroziłam kątem i gorszym wścieknięciem. I krzyczałam.
Wściekłam się na tą papkę, w którą obróciło się moje życie, na samotność, na brak butów na zimę, na za krótkie wakacje, na to że zjadłam za dużo słodyczy (i czipsów), na M, który zajmuje się sobą i tylko sobą, bo teraz ma już do tego prawo. I przeraziłam się osoby, którą mogę się stać.
Przypomniała mi się mama tego biednego Szymonka. (Nie obejrzałam nigdy tego nagrania... ale wiem o co chodzi.) Oczywiście moja wściekłość była cywilizowana w porównaniu z jej wściekłością, ale przeraziłam się pewnego podobieństwa sytuacji.
Popłakaliśmy sobie z Dzieckiem. Poprzytulaliśmy się i poprzepraszaliśmy. Dziecko zjadło śniadanie, ale nie umyło zębów. Ubrało się, ale nie pograło w MarioKart. Przepraszam, którędy do normalności? Bo ja się zgubiłam...