użytkowniczka: inzynierka
Jak do tej pory za sobą trzy porody i jeszcze nie zrealizowałam tego wymarzonego. Chciałabym bowiem urodzić z zaskoczenia, przed terminem, w domu, bez obecności białych kiltli, w kucki.
Za pierwszym razem nie wiedziałam od razu gdzie chcę rodzić. Pytałam, czytałam, słuchałam, oglądałam i myślałam. Brałam pod uwagę wszystkie okoliczne szpitale. Wojewódzki, dlatego że ma najlepszych specjalistów i doświadczenie w porodach skomplikowanych. Wielkomiejski, dlatego że mój pierwszy gin tam pracował i szpital oferował poród w wodzie oraz niekonwencjonalne metody wywoływania porodów. Niepubliczny, dlatego że oferował jako jedyny bezproblemowy dostęp do znieczulenia. Lokalny „za płotem”, gdzie mój mąż mógłby mnie zanieść w mniej niż 3 minuty na własnych rękach. Lokalny daleko od domu, ale w miejscowości, gdzie byłam na ważnej imprezie w wyznaczonym dniu porodu. Miałam przygotowaną strategię na każdą wersję wydarzeń.
Za drugim razem, wybór szpitala uzależniłam od lekarza dyżurującego. Chodziło o to, żeby nie trafić do ordynatora, którego pasją życiowa na owe czasy było „Ciąć krocza, ciąć krocza!”. Ale i tak rodziłam po terminie, czekając w szpitalu „za płotem” wiele dni. Niemniej los dał mi szansę rodzić w asyście gin od pierwszego porodu z super zestawem położnych.
Za trzecim razem, z dwójką maluchów w domu, nawet nie myślałam, żeby fundować mężowi dojazdy kilkudziesięciokilometrowe do szpitala „nie za płotem”.
Za pierwszym razem strategia, plan i wielka niewiadoma. Parę miesięcy wcześniej dogadałam się z kruszyną, że ma poczekać na właściwy moment. Dziecko było zorganizowane równie mocno jak ja i pierwszy skurcz miał miejsce dwa dni po terminie, dokładnie 5 minut po tym jak wyszłam z poczty po wysłaniu przesyłki do klienta z tworzonym od miesięcy projektem – 19.05. Doczekałam pod prysznicem do powrotu męża ze sportów. Skakałam i dychałam na piłce w domowym zaciszu, aż do spanikowania na widok pierwszych śladów krwi 2.30. Na oddziale na widok białych kitli spanikowałam, akcja stanęła i na głodniaka doczekałam do porannej zmiany położnych. Wtedy doświadczyłam horroru z serii „kobiety kobietom zgotowały ten los”. Położna odbierając mi nadzieję na szybkie rozwiązanie wysłała męża do domu i wtedy zaczęła mnie terroryzować. M.in. badała mnie w pierścionkach na dłoniach, sycząc że musi przyzwyczaić mnie do bólu. Wezwałam mojego rycerza, żeby mnie zabrał do innego szpitala. Wtedy normalnie cud. Pani zmieniła oblicze diametralnie. Zostałam. W południe podano mi kroplówkę z oksytocyną. Zaczęła działać na tyle szybko, że kolejna godzina uciekła mi z życiorysu – pamiętam tylko kilka momentów w niedomkniętej toalecie, gdy wymiotowałam, czym się da. Przebicie pęcherza, zielonkawe wody i wreszcie coś się zaczyna dziać. Mocny uścisk męża. Nieporadne pierwsze parcia, 13.25 i ona – nasze 3750 szczęścia. Paskudne szycie i spokój na widok świeżo upieczonego tatusia, który broni swojej małej królewny przed kąpaniem w zimnej wodzie i wszystkimi innymi niedoskonałościami systemu. Potem osiem długich dni w szpitalu. Dziesiątki kilogramów pieluch tetrowych i nowe życie.
Drugi raz. Wiele miesięcy lekcji pokory w oczekiwaniu na to małe niepokorne stworzenie. Poczęta 2-go lutego, termin z usg 18 listopada, mój termin 30 listopada, urodzona 15 grudnia o 15.15. Można powiedzieć, że rodziłam od 15 listopada. Próbowałam ją zmobilizować do wyjścia na świat na setki sposobów. Dałam się oszukać i zaczynając 41 tydzień zgłosiłam się na oddział, gdzie postanowiono mnie obserwować do końca 42 tyg. Trzy testy oksytocynowe w odstępach co dwa dni. Inne dziwne badania, które pozwoliły mi poznać kolor jej włosów na kilka dni przed narodzinami. Paraolimpiski trening przygotowawczy na piłce do skakania. Tysiące przysiadów pod prysznicem. Tygodnie pełne modlitwy, rozpaczy i nadziei. Szantaże, prośby, miłe pogaduszki – nic. Trzykrotne nocne ucieczki z oddziału w szpitalnianych klapkach do kąpieli starszej siostry i do nocnych igraszek z tatą – nic, ale przynajmniej radośnie i przyjemnie. Bezradność lekarzy, ich sugestie, że się przeliczyłam z terminami, że dla mnie otworzą oddział patologii. Dziesiątki telefonów w stylu: „Jeszcze nie urodziłaś? Zrób coś?!?’ Tylko co? Skoczyć z drugiego piętra na główkę? Byłam w kompletnej desperacji i depresji do momentu, aż ktoś powiedział, że każda ciąża kończy się porodem. Może trudno w to uwierzyć, ale olśniło mnie. Bo ja już faktycznie żyłam w przekonaniu, że ta ciąża nigdy się nie skończy. Wyznaczono termin cesarki, czekałam sobie na zwolnienie sali i wtedy się zaczęło o 10.30. Po kilku testach oksytocynowych nie chciało mi się wierzyć, aż do piątego centymetra rozwarcia o 12.30. Wtedy zadzwoniłam do męża. W 30 min pokonał 55 km krętymi mazurskimi drogami, jadąc ze szkolenia. Do dziś nie chce mi się wierzyć, że bez pomocy helikoptera. Poród ten pamiętam głównie w kontekście bliskości z moim mężem. Nigdy nie zapomnę jego zapachu, który wtedy kojarzył mi się z pięknymi chwilami poczęcia (ponad 10 miesięcy wcześniej). W momencie kiedy mnie doglądał, czułam, że jest bohaterem mojego życia. Przebito pęcherz, bo znów utworzyła się poduszeczka przed głową i tak jak poprzednio nie było nacisku główki. Potem mąż przedstawił personelowi wszelkie moje prośby odnośnie porodu. Udało się dzięki temu m.in. ochronić krocze (za co dziękuję do dziś), dotknąć główki przed wyjściem, poprzytulać przed odcięciem od pępowiny. Udało się też owinąć urodzoną o 15.15, dokładnie czterokilogramową córkę, bez kąpieli w pieluszkę tetrową z odpowiednim na tę okazję własnoręcznym haftem i ogrzaną wcześniej pod koszulką taty. Wymienili się na dzień dobry ciepłem, florą bakteryjną i zapachami.
Trzeci raz. Po 41 tyg. jeszcze wcale nie myślałam iść na oddział, ale przeziębiłam się biegając na ktg, więc zmordowana brakiem możliwości swobodnego oddechu poddałam się i poszłam czekać na oddziale. Nie muszę wspominać o całym wachlarzu wykorzystanych sposobów na wywołanie porodu. Co zadziałało? Wielogodzinny masarz szyjki ze „zmacerowaniem”, jak zwykle u mnie olbrzymiego, mocnego pęcherza płodowego. Udało się go na tyle naruszyć, że pękł o 24.00. 4 minuty później telefon do męża. Jeszcze dwie kroplówki oksytocyny i o 2.00 urodziła się nasza 4.100 gramowa córeczka. Oczywiście, bez nacięcia – za co nigdy nie przestanę dziękować. Oczywiście, od razu do mamy, potem do tatusia w pieluszce ogrzanej jego ciałem.
I ciągle czekam na przysłowiowy „poród w kapuście, na polu”. Bez oksytocyny.