Czy to był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu? Był...ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero kilkanaście tygodni później.
Bezsilność, strach, wyczerpanie – tych trzech emocji doświadczyłam najbardziej podczas cudu narodzin mojej córki. Ból? Ból też był, ale miał być, spodziewałam się go, więc jakoś specjalnie mnie nie zaskoczył. Zaskoczył mnie za to czas, ciągnący się, lejący, potwornie długi.
Trzy doby – tyle spędziłam na sali przedporodowej ze skurczami – nieregularnymi, występującymi co 10, 5, 3, 2, 7 minut, więc nie kwalifikowały się do porodu:) Jakoś nikt nie dał im awansu i ciągle były na zbyt niskim progu żeby móc wypchnąć dziecko na świat. A mama? Mama wiła się z powodu tych „słabiutkich” skurczów i czekała, czekała, czekała....Czekał z nią mąż i czekali wszyscy w domu. Czekanie niestety niczego nie przyniosło.
Badali mnie różni lekarze, rozwarcie śmieszne, na centymetr i ani milimetra dalej, a tu boli i boli i boli i przestać nie może.
Zaczęło sie w piątek w nocy. Jak skurcze od trzech godzin powtarzały się co 5 minut i nasilały, postanowiliśmy jechać do szpitala. O 9 rano na izbie, skurcze ustały, położna powiedziała, że to pod wpływem stresu i tego, że macica zrobiła sobie przerwę. No cóż, jak fajrant to fajrant, w sumie nawet fajnie mieś trochę odpoczynku od tego ściskania. O 13:00 znowu się zaczęło i tak do wieczora, coraz lepiej i mocniej, więc kładłam się spać z nadzieją, ze nad ranem dzidzia będzie po drugiej stronie brzucha.
Sen – co prawda trudno nazwać snem wytrzeszcz oczu co kilka minut – 10, 7,5,10,7,5...i tak do rana, no ale coś tam się zdrzemnęłam między skurczami. Pik, pik, pik, pik – KTG – myślę sobie który to już raz??? Patrzą tylko z politowaniem i dziwią się, że wykrzywiam usta w grymasie bólu, jak przecież aparatura nie rejestruje właściwie żadnego skurczu...hmmm dziwne nie? Sama się zaczynam zastanawiać nad tym i dochodzę do wniosku, że w jaki sposób receptory zapięte na brzuchu maja rejestrować ból z krzyża? Bo tylko taki odczuwałam – miarowe, regularne rozrywanie w krzyżu. Ot co. Ja nie rodzę więc czemu łzy leją mi się po policzkach?
I tak mija sobie niedziela, z mężem u boku ubranym w eleganckiej koszuli, który wspiera mnie jak może i podwija rękawy, w gotowości do masowania mojego wykończonego krzyża. Coś rusza – 22:30 – ruszyły wściekłe bóle, no to paradoksalnie się cieszę! Nareszcie! Niech boli, tylko efektywnie! Nie śpię, bo całą noc stękam, jęczę, posapuję i walę się pięściami po plecach. Tak! To uderzanie niesamowicie mi pomaga „rozbić” ból, nie dbam o siniaki ani o to czy odbiję sobie nerki, najważniejsze jest teraz poczucie ulgi. Dziewczyny nie mogą spać i wyganiają mnie do dyżurki, a ja twardo mówię, że jeszcze poczekam, nie będę histeryzować. Poszłam o 3:30. I co? 2,5 cm. rozwarcia... No to świetnie – pomyślałam, w ciągu doby postęp o całe 1,5 centymetra. Odesłali mnie do pokoju. O 5:30 kazali sie szykować do porodu, spakować się, przebrać. Zabrali łózko a ja z nadzieją poszłam na salę porodową. Długo nie trwała moja radość. Powiedzieli że muszę wrócić, bo nie ma miejsca i w przedporodowej zrobią mi KTG. Pik, pik, pik, pik, eee....tam....pani jeszcze poczeka, to są za słabe skurcze, nic się nie dzieje, proszę być cierpliwą...Cierpliwa to ja już jestem drugą dobę. Widocznie cierpliwość jest pojęciem względnym.
Jest!!! Mój lekarz prowadzący! Alleluja! Dzięki niemu doznaję poczucia, że nareszcie ktoś się mną porządnie zajmie. Nie mylę się. Badanie, zalecona lewatywa i badanie o 12:00. Są cztery centymetry rozwarcia, więc jest nadzieja, super! Od 12:00 do 17:00 łażę ze wściekłymi skurczami po korytarzu, wbijam palce w kaloryfer na ścianie, modlę się całą litanię i myślę sobie dobrze jest, dam radę, dam radę, dam radę, wytrzymam. Mąż spocony od masowania moich pleców, przejęty ale silny. Wszystko mi jedno, że jestem spocona, mam posklejane włosy, ba! mogę nawet narobić na tym korytarzu, byle szczęśliwie urodzić, to jest mój cel, reszta nie ma znaczenia. Mój lekarz dogląda mnie co jakiś czas. O 17:00 biorą mnie na badanie, mój doktorek właśnie robi cesarkę, więc badanie przeprowadza inna pani doktor. I co? Po pięciu godzinach mordęgi mam o pół centymetra więcej. Kobieta każe nadal czekać. Wychodzę...ryczę jak bóbr, nie mogę się opanować. Mój mąż ryczy ze mną, tzn. ma mokre oczy, a jak on ma mokre oczy to naprawdę ryczy. Przychodzi mój doktor i mówi że to nie ma sensu, podepnie oksytocynę i urodzę, bo z takimi skurczami będę chodzić kolejne trzy dni. Chwała Bogu...Prosi bym jeszcze poczekała (sic!), bo on ma jeszcze jedną cesarkę. No to czekamy.
O 19:00 biorą nas na porodówkę. Prysznic, oksytocyna i dawaj. Kulę się na łóżku, położna mi mówi, że to będą o połowę silniejsze skurcze, ja do niej, że zdaję sobie sprawę i w duchu znowu myślę: musisz cholera wytrzymać! Już blisko! Mąż przy mnie, skaczemy na piłce, łazimy, stękamy już oboje...Z kroplówki zszedł centymetr oksytocyny. Mówię położnej, że czuję jakbym miała za chwilę narobić w gacie, a ona do mnie „spokojnie, spokojnie, jeszcze czas”, ja do niej uparcie kilka razy mówię o tej „kupie” (wybaczcie dosadność), a ona stwierdziła chyba dla świętego spokoju, że mnie zbada. I co? Mogliście widzieć jej minę jak wykrzyknęła: „10!!! Rodzimy!” i moją minę jak to usłyszałam. Zapewne miałam banana na twarzy od ucha do ucha. Dodam jeszcze, że na pik, pik KTG skurczów nie było nic a nic. Potem wszystko działo się z prędkością światła, parłam 40 minut (to było jak sekunda w porównaniu do tego całego czasu), zdjęli mi wtedy to KTG, bo sami zauważyli, że to nie ma sensu i moja dziewczynka wylądowała no moim brzuchu. Tata uśmiechnięty, ja zadowolona. Cała reszta, opatrywanie krocza i szycie to już było łaskotanie:) Szczęście że mam to za sobą było większe niż radość z posiadania dziecka. Dlatego dopiero po jakimś czasie, kiedy poczułam do mojego dziecka tę niewypowiedzianą miłość, zdałam sobie sprawę, że jednak to był ten jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Było ciężko, ale było warto i przeszłabym przez to jeszcze raz. Dlatego wiem, że mojej małej muszę jeszcze urodzić braciszka:) Bo kocham dzieci...